środa, 27 lutego 2013

It's been a while...

   A nawet może i "whale", bo wielki jak wieloryb był ten kawał czasu od ost. notatki.
Generalnie, ma ona miejsce teraz, gdyż oto jestem na swoim pierwszym w życiu L4 (aż 2 dni) i wstałam i sączę kawę z kubka księżniczki i myślę, że jak już zaraz nic tu nie napiszę to Dzienniki umrą śmiercią głodową w zapomnieniu. A trochę szkodą, bo kurde od roku ponad dzielnie je prowadziłam.
Nie będę pisać o kłopotach ost.miesiąca, bo po co. O pracy? To z fb wiadomo, kiedy to na fali fascynacji nowym wydarzeniem życiowym, pisałam tylko o tym. Od razu tez mówię, że nie mam nowych zdjęć żadnych. Zwyczajnie nie mam siły po pracy ruszyć choćby palcem (wstaje o 3.20 w nocy, jakby ktoś nie wiedział...), no a mój nieudany eksperyment z fioletowymi włosami, też mnie jakoś nie nastraja do ukazywania swojej facjaty. Nota bene, teraz jesteśmy w punkcie, w którym włosy z fioletowo-granatowych (tak..tak...) stały się perliście, wyblakłe oraz siwo-szare..spróbujcie sobie to wyobrazić, przy tej długości moich kudłów i wiecznie podkrązonych oczach..Nic dodać, nic ująć - jestem idealna gnijącą panną młodą. Chodzę więc w czapce (fioletowej...) i czekam, aż mi się wszystko spłucze na tyle, że będę  mogła wrócić do starych, bezpiecznych czerwieni, pomarańczy i wszelkich takich, odpowiednich moim włosom.

Ostatnio miałam też rozmowę  o tym jak wyglądałby mój Wymarzony Dzień w Poznaniu. Bo mija już rok odkąd ost. byłam w mieście rodzinnym i w PL w ogóle. Chyba nigdy aż tyle nie byłam poza granicami obu... Ckni mi się straszliwie. Nie wiem czy na tyle, żebym mogła wrócić i tam być/żyć, bo tak to chyba nie. Kolega z pracy na bieżąco informuje mnie co się dzieje  tam nad Wisłą i jakoś sobie nie wyobrażam sobie siebie znów żyjącej, trwającej w tym kraju paradoksów i coraz dziwniejszej polityki każdej. Chyba, że miałabym pieniądze na spokojne życie, bez użerania się to wtedy...MOŻE. Tutaj też się użeram. Mniej lub bardziej, ale przynajmniej wiem za co. Mam bardzo konkretne pieniądze na koncie, na które w PL musiałabym zapewne z trudem i znojem pracować kilka miesięcy, a i tak prędzej by się rozeszły niż zdążyłabym zaplanować wydatki tak naprawdę. Oczywiście do chwili takiego solidnego odkładania i gromadzenia na dalsze życiowe plany/dokonania, to trochę mi się jeszcze zejdzie. Póki co wszystko idzie (jak w PL) na życie i sprawy codzienne, alę zyję nadzieją, że już zaraz będę mogła skrupulatnie odkładać te euro, które zarabiam od 5 do 13. No, ale wróćmy do tego Poznania. A w sumie do wymarzonego dnia. Pisałam kiedyś? Wyobrażam sobie jak wstaję rano, takie hm hm...nie wiem..majowe rano? Takie ciepłe, majowe, poznańskie rano. Wcześnie, około 8 się budzę. Otwieram okno, jestem w mieszkaniu gdzieś przy Starym Rynku. Swieci słońce oczywiście. Świeci i rozlewa się po uliczkach starówki tak jak tylko potrafi to robić w Poznaniu, z rana.Mamy nawet gruchanie gołębi. Załóżmy,że jest..hm hm..środa. Środa, a ja absolutnie NIC nie muszę robić. Więc myję się, ubieram lekko, bo pamiętajmy-jest ciepło. Biorę swoją torbę, wychodzę. Na klatce jest trochę chłodno, zalatuje wilgocią, trochę może zmurszałym grzybem - wiadomo, kamienica. Ale to mi nic nie przeszkadza. Na dworze  już jest cieplej. Powietrze nie jest jeszcze takie super nagrzane więc mam czym głęboko oddychać. Wrzucam klucze od drzwi to torby i idę. Tak średnio szybko. Nie lubię sie wlec po ulicy, ale po co sie tez dzis spieszyc w taki dzien? Idę sobie do piekarni Liczbańskiego. Odstaję swoję w małej kolejce (to ta piekarnia przy Pl.Bernardyńskim), kupuję..powiedzmy 4 rurki z bitą smietanką. 3 chowam, jedną od razu jem - nie da rady inaczej. Idę dalej, mijam JAZZ TATTOO (najlepsze studio w Poznaniu) o tej porze jeszcze zamknięte więc na kawę mogę się wprosić dopiero za kilka godzin. Mijam park Chopina (to ten na tyłach Fary), idę dalej. Wrocławska, Kupiec, skrzyżowanie.Chwila zastanowienia. Tu mam dylemat, bo nie wiem czy od czasu jak ost. raz byłam w Poz, miasto zyskało jakieś miejsce gdzie  w okolicach 8-9 rano zjęśc śniadanie i dostać kawę na wynos (poza barem mlecznym). Załóżmy, że nabywam gdzieś tę kawę. Idę. Robi sie coraz cieplej, mijają mnie dzieci idące na 9 do szkoły, kieruję się w stronę Starego Browaru czyli mam do przejścia caaałyyy deptak. Standardowe, znajome widoki. Dla odmiany, NIKT mnie nie zaczepia, nikt się krzywo nie patrzy i nie mam ochoty krzyczeć do każdego "5 zeta za gapienie się!" Wchodzę do Centrum. Znów chłodniej. Schodzę do Pip'a, kupuję wodę, ogarniam półki, zastanawiam się co pózniej kupić na kolację. Robi się 10, otwierają sklepy. Leniwie wchodzę do paru, może coś wpadnie w oko. Srodek tygodnia, zaraz po otwarciu = puste przymierzalnie, 0 tłumów. Mam uraz do browarowego empiku (natrętny pan ochroniarz) więc wychodzę i wracam na stary rynek. Dzień dobry księgarnio. Nabywam książki. Tak z 3. Wracam od kasy, biorę jeszcze jedną wiedząc jednoczesnie, że jeszcze dziś i tak pójdę do Empiku(tego na Pl.Wolności) i dokupię kolejne 2-3. Robi się 12 godzina. Koziołki! Oczywiście oglądam trykające sie, poznańskie koziołki. Razem z gromadą dzieciaków, które są tu na wycieczce z jakiejświoski spod Poznania, liczę ile razy zderzą się rogami. 12 oczywiście- nie ma niespodzianki. Sklepiki przy ratuszu już działają. Podchodzę. Oglądam te śliczne drobiazgi, duperele, bezsensowne zapychacze szkatułek, pudełek, które mam w zwyczaju rozwieszać na klamkach, uchwytach szaf, szafek, gwozdziach, poręczach łóżek, klamkach okiennych... Kupuję pewnie rzemyki. Na wszelki wypadek. Może wpadnie mi też w oko jakiś drobiazg, który absolutnie do Kogoś mi pasuje i który absolutnie muszę kupić i Tej osobie dać. Idę na Pl.Wielkopolski. O cudzie...ogóreczki małosolne, kapusta, stosy warzyw, owoców. Wszystko pachnie, wibruje, Koloooryyyy! Kupuję, kupuję wszystko co tylko zapachem dociera mi do podniebienia. Z nadzieją, że będę miała kiedy i z kim to zjeść. Truskawki! Oczywiście nabywam. Teraz czas na kawę. Na te kawe nie idę już sama. Na tę kawę potrzebuję Przyjaciółki. Może nawet w liczbie mnogiej. Po 2 godzinach plotek, kaw, słodkości, wracam tą uliczką o jakże wspaniałej nazwie  "ZA bramką". Jestem w domu. Odkładam zakupy, chowam do lodówki. Odswiezam sie. Schodzi mi godzina. Dzień nadal pięknie trwa więc wychodzę. Znów Ktoś, znów spotkanie. Obiad. Pyra bar? Piccolo? A może jakiś chińczyk? Napawam się życiem towarzyskim z Najbliższymi, dobrym jedzeniem, nie spieszeniem sie. A potem zaleznie od tego jak się będę czuła : dom i spokojny wieczór albo jakiś pub/bar, ogródek. Generalnie w okresie : po obiedzie troche rozmywa mi sie obraz Idealnego Dnia w Poznaniu. Bo jakoś tak zalezy mi bardziej na poznańskich, wiosenno-letnich porankach i wczesnych przedpołudniach. Te są takie najbardziej świeze, najbardziej moje. Najlepiej się wtedy czuję w mieście. Dla tych paru godzin mogłabym rozważyć życie w centrum dużego miasta, powrót do Poznania. Ale życie nie składa się tylko z tych kilku godzin dlatego pewnie siedzę włąsnie w norweskich kalesonach w drewnianym domku, za oknem mam las, słychac już szczebiocące ptaszory.

      Nie wiem gdzie będę za rok o tej porze. Wiem, że dokładnie rok temu, tak co do dnia byłam właśnie w Poznaniu i przeżywałam jedne z najwspanialszych okresów w swoim życiu, niemal takie dni jak opisałam wyżej tylko w zimowej scenerii. Dużo się zmieniło. Bardzo dużo. Może nawet pasuje tam wstawić przed tym słówko "ZA". Moje życie potoczyło się takim torem, jakiego bym sie nigdy nie spodziewała. Mam taki plan, o jakim nie śniłam, a ludzie pozaskakiwali mnie (w każdy sposób) tak, że chwilami brakowało mi tchu, sił, wiary.
Olbrzymie pokłady pracy wszelakiej i na każdym poziomie przede mną. Fajnie by było w końcu wyjśc na prostą. Móc żyć chociaż w przybliżeniu tak jak się żyje w swojej głowie, w marzeniach, móc pomagać Najważniejszym Ludziom, a nie tylko z daleka pocieszać, że będzie lepiej kiedyś. The time has come.

4 komentarze:

  1. podziwiam no bo.
    no bo ja w dużym mieście bym nie mogła.

    miło było w głowie zrobić sobie taką wycieczkę po centrum :)

    OdpowiedzUsuń
  2. jeśli ja miałabym wizualizować to pewnie byłby to Wrocław, chociaż nie jest moim rodzinnym miastem, spędziłam tam jeden z najlepszych okresów mojego życia, ale niestety wiem, że najważniejszą jego częścią byli ludzie których kocham, a ich już tam w większości nie ma, więc chyba bardziej tęsknię do idei Wrocławia sprzed paru lat.. Jelenią Górę też darzę sentymentem-choć też nie jest to moja rodzinna miejscowość - lecz czas tam spędzony pamiętam jak przez mgłę, czasami wspominając mam uczucie jakbym przypominała sobie film, jakby to były wspomnienia kogoś innego. Moje życie toczy się w tempie wzrastającym, coraz szybciej i z coraz ostrzejszymi zakrętami. Marzyła mi się chatka nad jeziorem w Szwecji albo domek przy plaży w jakimś małym, nadmorskim, ciepłym miasteczku, w którym znałabym wszystkich sąsiadów, a od kiedy opuściłam dom rodzinny przeprowadzam się do coraz to większego miasta, wylądowawszy w ostateczności w największym w Europie..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mam uraz do Wrocławia, ale absolutnie rozumiem taki sentyment. Eh zywot na walizkach... ;] sie rozumiemy sie, widze.

      Usuń