sobota, 22 września 2012

Vincent Price

Czas się zbliża,ale jeszcze nie nadszedł.

        Halloween.

Ci co mnie znają, wiedza, że mam wielkiego zajoba na tym punkcie. Horrory (ale te ze smaczkiem! za slasherami nie przepadam, won Piły i hostele!), opowieści z dreszczykiem, wydrążone dynie i na tony czarownic. Bardzo zazdraszczam Amerykanom tego nastroju jesiennego, tej całej otoczki. Jakoś nigdzie indziej tak się nie przyjęło, chociaż wiem, że całkiem spore grono osób by sobie tego życzyło.

Do halloween został trochę ponad miesiąc. Ale nic nie szkodzi, bo dzis sobota, za oknem FA-TAL-NIE, zimno, wieje,popaduje, a ja ściągam własnie kilka perełek z Vincentem. Price'em oczywiście. Jako szalona fanka Poe'go, nie moge nie kochać również Vincenta. Ach, do dzis pamiętam jak swojego czasu (kilka dobrych lat temu) chyba Program 1 miał w zwyczaju puszczać w soboty wczesnym popołudniem(?) stare klasyki horrorów. Boże jedyny, co to była za radość. Przeważnie oscylowało to w porze, gdy moja na wskroś wtedy poznańska Mama, miała ten typowo wielkopolski pęd do sobotnich porządków. Byłam oczywiście główną angażowaną... ale jakoś udawało mi się te trochę ponad godzinke wydębić na Vincenta. Bo to własnie przeważnie Vincent królował na ekranie. Byłam spocona z wrażenia oglądając Grobowiec Ligei z 1964.
Tak czy siak dziś po kiepskiej nocy, smętnym wieczorze dnia poprzedniego i smutnym poranku, postanowiłam dać sobie odpocząć myslom. Powinnam niedługo stac sie szczęśliwą posiadaczką 3 filmów z Vincentem. Zamierzam zmusić kota do oglądania tegoż ze mną, ukryta pod kołdra i kocem. W ramach buntu, na piżame założyłam sweter i tak będę dziś trwać.
W takich chwilach tęsknię trochę za TV (nie mam, nie oglądam juz kilka dobrych lat) i za np. takim maratonem horrorów.Wyobrazcie sobie te piekna czołówkę czarno-białą na ekranie! Te muzykę! Świadomość, że właśnie na kilka godzin zniknie calutki smętny świat, gdzieś tam w poświacie szklanego ekranu. Do tego dzbanek herbaty na podgrzewaczu, jakieś mikro podgryzacze, wielkie ciepłe skarpety, koc... bajka <3 Fajnie, nie?

Tak czy siak to moja dzisiejsza sobota. Nadchodzi dość ciężki tydzień dla mnie, pod wieloma względami i przyznaje, że się zwyczajnie boję. Dlatego teraz dam się poprowadzić Vincentowi w nieco bardziej tajemne krainy i odmienne uczucie strachu.







wtorek, 18 września 2012

Wieści z frontu

Żyję, żyję i trwam jakby co.
Wiem, że smęce ost. Przyjęłam wszelakie OPR na klatę (gustownie odzianą).
Naprawdę poza praca nigdzie nie bywam więc nawet nie mogę Was uraczyć zdjęciami jakimikolwiek. Aczkolwiek istnieje szansa, że za jakiś czas będę mogła tu obwieścić pewne nowiny/zmiany/plany realne bardzo.
Wiadomo, że jak u mnie zmiany to zmiany od razu z przytupem, kastanietami i rozbijaniem butelek(po coli) czyli zmiany duże, rozległe, zmieniające mój kierunek o gazylion stopni (jestem lamusem z matematyki, nie każcie mi pisać ile dokładnie stopni, bo wstyd będzie jak się pomylę).
Tak więc trzymać kciuki, wysyłać modły do Bozi/Boziów czy innych szatańskich pomiotów - co komu pasi bardziej.
Zmiany są bardzo fajne. W sumie zawsze, chociaż wiadomo, że początki bywają ciężkie i przerażające. Każde,  nie tylko te zmianowe. Jednak ja, jako ta zaprawiona w bojach
, niemal Starsza Zmianowa (powinnam mieć taką odznakę czy coś) sie nie boję. Oczekuję.
Już dawno sie pogodziłam z tym, że moje życie najprawdopodobniej nigdy nie będzie takie normalne. Rodzina, dom, dzieci, mieszkanie, czy stała, normalna praca. Wizyty w przedszkolach, wywiadówki, zakupy wszelkiej treści co sobotę. Czasem jest mi tego żal i  bym trochę chciała. Bo wiadomo - zmęczona już nieludzko jestem życiem jakie prowadzę, ale..no własnie. Zawsze jest jakieś ALE. Zawsze. Wyskakuje prędzej czy później i tańczy mi przed morda , np. kankana. I co wtedy robić? Nie zignoruje kankanującego ALE. Nie da rady.
Co do mojego zdrowia - jest trochę lepiej. Zobaczymy jak to tam dalej pójdzie. Zdaje sobie sprawę, że jedzenie na "mój sposób" nie jest jedzeniem prawie wcale. I prowadzę mało higieniczny styl życia ostatnio, nad czym ubolewam,  ALE powiedzmy, że to już nie leży za bardzo w moich rękach. W każdym razie - żyję. No.
Poza tym odkryłam zabawna rzecz : jak pójdę z Grubalda na szczepienie do weta przed południem to zapłacę 400 ileś koron, a jak po południu to już ponad 600. WTF?
Oczywiście, wybieram się przedpołudniem, taka jestem oszczędna ;)
Chwaliłam się, że zjedliśmy nasz czarny makaron? Do carrrrbonarrrrrry <3 Wyglądało wyjątkowo odrzucająco :D , ale przyznaje, że ten czarny makaron to jednak pyszny był. Co prawda miałam wrażenie, że jem takie małe kabelki (do wrażenia dowaliło swoje gotowanie na al dente), ale i tak weszło jak złoto.
Boże jakie bzdury dziś napisałam. Wybaczcie. Ja sobie już dawno wybaczyłam i odpuściłam.

sobota, 8 września 2012

bardziej przyziemnie, życiowo, a więc smutno.

Jestem chora więc jakoś nie piszę, nie robię zdjęć, nie doświadczam nowych super hiper uniesień.
Za bardzo nie wiadomo na co jestem chora i chyba po raz 1wszy w życiu przez tak długi czas czuje się aż tak źle. Starość? Te 28 lat?
Wiem, zrobiło się smutno teraz, bo pewnie sobie myślicie, że umieram na norweską odmianę choroby wściekłych łosi. Zaplanowałam już pogrzeb lata temu - nic mnie nie zaskoczy ;) Pamiętajcie tylko wszyscy o Grubaldzie i żeby dostarczyć Ją jakoś do mojej Mamy!! Nie pozwólcie, żeby tu została sama..na miłość boską, bo przysięgam, że będę Was wszystkich razem i z osobna nawiedzać i to w wyjątkowo paskudny sposób (nie na darmo jestem najprawdopodobniej Waszą najbardziej naoglądaną horrorów znajomą), wiem jak uprzykrzyć Wam  noce w razie co. I te pózno jesienne, szare dni też.
Skoro już zakończyliśmy część umieralno - strasząco - grożącą to teraz mogę dalej pomarudzić, że bardzo nadal jestem nostalgiczna. Bardzo tęsknię za domem. Ale tak potwornie. Home sick w całej okazałości i rozciągłości i sama się własnie nad sobą użalam i aż mi oczy zwilgotniały, o.
W moim przypadku bycie "home sick" jest o tyle ciężkie, że od dobrych już paru lat nie mam tego domu i się tułam, co niektórzy z Was dobrze wiedzą.
Już nie dla mnie jesienne powroty do DOMU na gorący sok malinowy z melisą. Taki wiecie jaki powrót : kiedy na dworze wieje, szarga tymi naszymi chustami, szalikami, liście już w większości pospadały, a kaloryfery rozkosznie proszą o położenie na nich stóp w grubaśnych skarpetach. No i książka do tego.
Naprawdę nie doceniałam tego jak piękne miałam dzieciństwo i całe nastoletnie lata. Niewdzięczna ja.
A teraz tylko to mi zostało : ciągłe wałkowanie wspomnień. Tych wszystkich jesieni, książek, wielkich kubków z herbatą, "słodkim" z mamą.
Ostatnio tez bardzo rozpaczałam, że jestem skazana na życie wspomnieniami z lat nastu. Straszne to życie, uwierzcie.
Jestem bardziej pogubiona i smutna niż kiedy miałam te drazliwe 17 lat. W dodatku nie posiadam już wielkiego, butelkowo zielonego pokoju, ze starą szafą i wielkim łóżkiem, w którym mogłabym się zaszyć i siedzieć  i bręczeć i płakać i wszystko.
Ach Dorosłość...dlaczegóż Ty jesteś Dorosłość... taka smętna parafraza.
No przepraszam za ten dzisiejszy wpis. Bardziej przypomina notkę na mój drugi, głęboko skrywany blog, który prowadzę chyba od 10 lat jak nie więcej? Taki gdzie się jest zawsze EMO i zawsze wieje wiatr i jest się nieszczęśliwym i samotnym i nikt Cie nie rozumie. Tak - mam taki.
Tak czy siak umieszczam to tu, ponieważ chciałabym pokazać tym, którzy myslą, że ja zawsze mam fajnie i super, a moje kłopoty to jak z sitcomu są wiec to żadne kłopoty, że też mam gorsze okresy i nawet Norwegia mi nie pomaga.
Nota bene...biorę udział w tegorocznej loterii wizowej. Może jednak to o czym się marzyło całe lata, to to do człowiek powienien dążyć? Nikt od tego nie umrze, tak czy owak, spróbować mogę.


sobota, 1 września 2012

Jesiennie, nostalgicznie, jedzeniowo.

W taki dzień jak dziś jestem bardzo sentymentalna.
Wie o tym moja Przyjaciółka, bo wysłałam Jej mejla na fali tej nostalgii.
Czułam, że mnie złapie już tak od wczoraj w sumie.
Pogoda - wczesna jesień, piękne niebo, słońce, ale już czuć w powietrzu, że to nie lato.
Taki jakiś nieuchwytny zapach jesieni. Nie wiem na czym to polega. Po prostu jest inaczej i wiesz.
Wyobraziłam sobie jesienny Poznań w gronie Tych Najbliższych. Kawusie, rurki z bitą śmietaną od Liczbańskiego, obiad w Pyra barze, zakupy na placu Wielkopolskim (koniecznie dojrzałe śliwki, takie fioletowo-rubinowe, że az pestka sama odchodzi). Generalnie szwęd taki po Starym Rynku i okolicach.
Zatęskniło mi się.
A to wszystko przez ten specyficzny zapach powietrza.
W glorii na chwale mieliśmy przylecieć do Poz na parę dni, własnie w tym terminie, ale rzeczywistośc nas "dobjaczyła" no i cóż. Zagram w tym tygodniu w loterie Wiking. Jak wygram to przylatujemy i robimy wielki piknik na cytadeli, ok? :)
 A póki co to spędzam ciepły łikend w Oslo, niemiłosiernie się nudząc. Tak wyszło jakoś.
Czekam na niedoczekane i tak sobie, trwam.
I nie ma zdjęć dzis o!
No dobra, moze znajde jedno jakieś takie "z dupy".

 

A tak na marginesie dodam, że nastroiłam się do pichcenia ( O cudzie!!) i postanowiłam zrobić:

               - zupę - krem z pieczarek
              - ciasto o wstrzasającej nazwie: BANOFFEE PIE.